0
adamek 22 sierpnia 2018 23:24


Meksyk to chaos! Żywioł, zgiełk, ciągły ruch, niespożyta energia uwalniająca się z każdej, nawet najmniejszej cząsteczki ciała. Tu nic się nie dzieje ot tak po prostu, tu życie nie płynie, tu wszystko tańczy, wiruje, szaleje. Trudno nadążyć tu za czymkolwiek i kimkolwiek. Meksyk od pierwszych chwil porywa do żywego tańca, ściska, obejmuje i prowadzi, nie puszczając aż do samego końca. Kiedy zmęczeni wysiadaliśmy rano z samolotu w Mexico City mieliśmy plan. Wszystko było proste. Odbieramy zamówione auto, jedziemy do Teotihuacan. Okazało się jednak, że plany w Meksyku mają to do siebie, że mogą sobie być, ale życie robi swoje. Samochodu nie było, nikt nic nie wiedział. Odesłali nas z lotniska na drugi koniec miasta, do innej wypożyczalni, tam auta też nie było. - Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi? - Masa cierpliwości, spokoju i empatia pani w wypożyczalni. W końcu osiem godzin później dostaliśmy auto. Oczywiście plany zwiedzania Teotihuacan wzięło w łeb, więc naprędce zaimprowizowaliśmy.





Grunt to jak najszybciej opuścić epicentrum chaosu – Mexico City. Morze betonu sięgające aż za horyzont, droga pnąca się pośród wulkanów, godzina jazdy i jesteśmy z nieco mniejszym chaosie – Puebla. Nazwa może być myląca – wolnym tłumaczeniu oznacza „wioska”, tymczasem mieszka tu ponad 1,5 miliona ludzi. To i tak mniej niż w gargantuicznej aglomeracji Mexico City, gdzie żyje 25 milionów, czyli jakieś 2/3 ludności Polski. Mimo ogromnych rozmiarów, Puebla jest bardzo przyjemne. Wsiąkamy w stare centrum pełne małych uliczek i bajecznie pięknych, podstarzałych kolonialnych kamienic i kościołów. Te widać na każdym rogu. Jest ich przeszło 70 na samym starym mieście. Ogromne kopuły i przepiękne malownicze wieże strzelające w błękitne niebo. Jakby tu w Meksyku bogów było wielu. Jakby wszyscy mieszkali tu w Puebla i licytowali się, który ma najpiękniejszy dom, najwyższe wieże, najwięcej płaskorzeźb i najczyściej brzmiący dzwon.





sercem Puebla jest Zocalo czyli rynek. Niewielki park, w którym setki ludzie spacerują wczesnym wieczorem. Błyszczące baloniki wypełnione helem, sztuczna choinka, wokół, której przelewa się wesoły tłum. Ludzie śmieją się, rozmawiają, podjadają jakieś przekąski. Panuje ciągły, nieokiełznany ruch, jak w mrowisku. Trudno powiedzieć skąd ci wszyscy ludzie się biorą, dokąd idą, gdzie znikają. Tworzą przepiękną, żywą tkankę miasta. Mimowolnie się uśmiechamy i głęboko wciągamy górskie powietrze. Nie jest łatwo, bo po pierwsze, jest rzadkie – Puebla położona jest na wysokości 2195 m n.p.m., po drugie czuć wszechobecne spaliny. To niestety zmora wszystkich ciepłych krajów i tych rozwijających się. Samochody. Wszędzie samochody. Symbol bogactwa i dobrobytu. Stare amerykańskie paliwożerne potwory przemieszane z kompaktowymi koreańczykami i japończykami. Jak kogoś nie stać na auto, kupuje motor. Efekt – świeże górskie powietrze śmierdzi i drapie w gardło.





Spaliny nie przeszkadzają nam w chłonięciu Puebla. Już od pierwszych kroków dajemy się ponieść wesołemu tłumowi. Krążymy po ulicach pomiędzy pięknymi kolonialnymi kamienicami. Momentami wyglądają jak gdzieś nad morzem Śródziemnym: Barcelona, Sewilla a może Rzym. Wszystko naraz. Przepiękne, te odnowione jak i te nadgryzione zębem czasu. Jak z pocztówki. Niesamowite jak obok siebie harmonijnie współistnieje piękno zabytkowych kamienic oraz brzydka bylejaka codzienność – chińska tandeta, śmieci, jakieś zaniedbane ruiny, czarne od smaru warsztaty samochodowe powciskane pomiędzy te piękne stare budynki. Meksykanie zdają się doskonale w tym odnajdywać.







Podobnie Meksykanie wydają się podchodzić do kwestii religii. W kościołach trafiamy na ciekawe sceny. Zabytkowe, ociekające złotem barokowe ołtarze a zaraz obok nich tandetne szopki migające LED-ami we wszystkich kolorach tęczy. Mały elektro-Jezusek i Trzej Królowie wyglądający jak na rave party w najbardziej katolickim kraju świata. Nikogo nie dziwi tu także widok malucha bawiącego się kolorowym balonikiem pod samym ołtarzem kościoła Capilla del Rosario. Meksykańską specyfiką są też sklepy ze strojami komunijnymi dla dziewczynek. Tak przynajmniej wyglądają te sukienki w stylu małych księżniczek. Jest ich tu pełno, są ogromne i naprawdę dziwne. Sfera sacrum i profanum wymieszane jak w meksykańskiej salsie. Posiekane, wymieszane, doprawione. Jakby Meksykanie, bardzo życiowo, nauczyli się łączyć jedno i drugie w zwykłej codzienności. Jakby właśnie to świadczyło o wadze religii a nie zbędna celebra. Tutaj kościół jest bardziej jak powietrze niż narkotyk. Zdaje się być tak naturalną, że wręcz niemal niedostrzegalną częścią życia, a wiara czynnością życiową jak oddychanie, czy odżywianie.





Po długim błądzeniu uliczkami Puebla, jak zwykle głodni trafiamy na otwierający się lokalik. W zasadzie trudno to zaklasyfikować. Kilka stołów, grill, kuchnia i płyta do pieczenia tortilli, mięso na tacos przypominające do złudzenia nasze kebaby. Do tego migające jarzeniówki, drewniane stoły, zapach grilla i brak angielskiego menu. El Taco Poblano okazuje się strzałem w dziesiątkę. To jedno z tych miejsc, które się pamięta. Uśmiechnięty, naturalny chłopaczek podaje zimne piwo i tłumaczy co jest co. Po chwili drugi, radosny stojąc za grillem szykuje nasze tacos al pastor podśpiewując. Jednocześnie pani w kuchni naprzeciwko smaży nam świeżutkie molote – ciasto kukurydziane smażone na głębokim oleju, nadziewane fasolą i serem. Wszystko to wjeżdża na nasz stolik na plastikowych talerzykach zapakowanych w folię – ot taki patent, żeby nie myć za dużo. Teraz salsy – zielona, czerwona – kwaśna śmietana, cebulka, kolendra i limonka. Sacrum i profanum – idealne, boskie jedzenie w tak bardzo nieidealnym otoczeniu. I co z tego? Meksyk to kulinarne niebo.







Wczesnym rankiem ruszamy do Teotihuacan. Opuszczamy ogromne, rozlane pomiędzy wulkanami Puebla, przykryte gęstą chmurą smogu. Wydostanie się z miasta to koszmar. Straszliwe poranne korki, rzeka aut, akompaniament klaksonów. Żadnych zasad. Nie bez przyczyny mówi się, że za bezkolizyjną jazdę autem po Meksyku należy się nagroda i specjalna kategoria prawa jazdy. Za Puebla są już tylko wulkany, ale i te po chwili znikają. Zostaje pusta sucha wyżyna, na której co i raz wyrastają pojedyncze wioski i miasteczka, jakieś pola i pastwiska. Niebo wydaje się tak blisko, że można go dotknąć, złapać jedną z tych pięknych kłębiastych chmurek. Ruch jest mały ale nadal szalony. W ostatniej chwili mijamy pick-upa wyładowanego długimi deskami, które zaczynają spadać na drogę podczas jazdy. W końcu po niemal dwóch godzinach dojeżdżamy na miejsce.





Jest wcześnie więc Teotihuacan nie zamienił się jeszcze w jarmark. Parkingi są pustawe, stoiska z pamiątkami i przekąskami jeszcze się budzą z letargu. Jest już gorąco, ale zdecydowanie słońce jest jeszcze nisko, co zapowiada konkretny upał już niedługo. Podczas gdy niemal wszyscy zwiedzający wlewają się tu bramą numer 1, my wybieramy mniej uczęszczaną bramę numer 3. wchodzimy do kamiennego labiryntu Palacio de Quetzalpapálotl. To miejsce, w którym mieszkali najwyżsi kapłani Teotihuacan czyli Miasta Słońca. Wewnątrz na ścianach majaczą przepiękne malowidła i płaskorzeźby sprzed dwóch tysięcy lat. Pierzasty wąż, jaguar, wojownicy. Jak cudownie musiało to wyglądać setki lat temu. Przechodzimy przez kolejne komnaty i zachwycamy się kunsztem wykonania, zaawansowaną architekturą i inżynierią ludów prekolumbijskich. Wszystko z idealnie dopasowanych do siebie kamieni, ślady po kanalizacji, dopływie wody. Trudno nie wierzyc w legendę, że miasto zostało zbudowane przez olbrzymów zwanych quinametin, którzy żyli jeszcze przed pojawieniem się ludzi.





Z Palacio de Quetzalpapálotl wychodzimy na plac przed Piramidą Księżyca. Dopiero tutaj Teotihuacan ukazuje nam się w całej swojej wspaniałości. Ogromna szeroka na prawie 40 metrów Aleja Umarłych ciągnie się ponad 2 kilometry, aż po horyzont, niknąc w mgiełce, która najprawdopodobniej jest smogiem znad metropolii Mexico City. Po obu bokach zabudowanie częściowo pochłonięte przez krzaki i drzewa, teraz stopniowo odzyskiwane z czeluści zapomnienia. Gdzieś w oddali majaczy ogromna Piramida Słońca. Przechodzimy przez plac na środku z platformą, na której stał kiedyś ołtarz. Zaczyna się robić tłoczno. Wraz z kolejnymi zwiedzającymi, pojawiają się obnośni handlarze. Handlują wszystkim – figurkami indian, jaguarów, jest nawet Jezus i Predator! Do tego jakieś chorągiewki, wszechobecne przekąski – kawałki mango, melona, arbuza, jakieś chrupki, napoje, lody. I najbardziej uciążliwe – gwizdki naśladujące ryk pantery. Handlarze co chwila w nie dmuchając wydając przeraźliwy dźwięk drapieżnika. W ślad za nimi idą dzieci, którym rodzice kupują te gwizdki. Z magicznej przygody i pełnej duchowości wędrówki po Mieście Słońca robi się mały koszmar.







Stromymi i wysokimi kamiennymi schodami wspinamy się na Piramidę Księżyca. Na górze, na platformie siadamy, żeby popatrzeć na Teotihuacan. Tutaj Miasto Słońca dosłownie wgniata w ziemię. Jest ogromne, jest imponujące, jest majestatyczne, wspaniałe. Nie wiem czy to ono czy wysokość, ale dosłownie zapiera dech w piersiach. Suche słońce szczypie w nos i ręce, a mimo to organizm domaga się witaminy D i każda komórka zdaje się chłonąć każdy, najmniejszy promień słońca. Drogą ciągnie już tłum zwiedzających. Z dala, pod słońce wyglądają jak snujące się cienie. Jak dusze błąkające się bez celu po Alei Umarłych. Setki małych sylwetek wspinają się powoli na ogromną bryłę Piramidy Słońca rozmywającą się w lekkiej mgiełce. Ruiny miasta w swojej szarości przypominają jakieś gigantyczne cmentarzysko stopniowo połykane przez pustynię, zarastane przez suche krzaki. Niesamowita, jakaś mityczna atmosfera tego miejsca sprawia, że niemal zapominamy o całym świecie. Liczy się tylko to miejsce, zamiast turystów są dusze błąkające się po Alei Umarłych. Do rzeczywistości sprowadzają nas brutalnie szaleńcze ryki panter. A raczej tych okropnych gwizdków.





Schodzimy na dół i ruszamy Aleją Umarłych w kierunku Piramidy Słońca. Spacer w tłumie przypomina nieco slalom gigant pomiędzy handlarzami z przerwami na oglądanie małych piramid i ruin po bokach szerokiej alei. Skwar nas nie oszczędza. Nie ma tu ani skrawka cienia. W końcu docieramy pod piramidę i zdajemy sobie sprawę, że na górę prowadzi horrendalnie długa kolejka zawijająca za jedną ze ścian budowli. Stajemy karnie i czekamy. Ludzki ogonek ciągnie się i ciągnie. Kiedy docieramy do kamiennych stopni, czujemy, że to już tu. Niestety okazuje się, że zostało jeszcze sporo dreptania. W górę, cały czas w górę. Stopnie są coraz wyższe i bardziej nieregularne. Dreptanie zamienia się w ciężką wspinaczkę. To tego w tłumie. Koszmarny upał staje się nie do zniesienia. Ludzie wokoło rezygnują, słabną, zasłaniają się koszulkami. Tyle, ze w tym tłoku nie da się po prostu zawrócić. W końcu po ponad godzinie jesteśmy na szczycie.





Teraz staje się jasne dlaczego wejście tyle trwało. Na niewielkim wierzchołku jest pełno ludzi, dosłownie się tu nie mieszczą, więc obsługa „śluzowała” zwiedzających. Kolejka czeka aż z góry zejdą ludzie, co nie jest tak łatwe. Strome, wysokie i nieregularne schody są jeszcze trudniejsze podczas drogi w dół. Dlatego na górze jest tak tłoczno. Okrążamy piramidę i chłoniemy wspaniałe widoki dookoła. Stąd jeszcze lepiej widać ogrom miasta, które u szczytu swojej świetności rozlewało się na całą dolinę i opierało o zbocza rosnących naokoło wulkanów. Ponoć mieszkało tu wtedy nawet 200 tysięcy ludzi. Teraz widzimy tylko kamienne ruiny, częściowo odkryte, odkopane, odsłonięte spod suchej ziemi, bladej trawy i krzewów. Na jednym krańcu Alei Umarłych masywna Piramida Księżyca i Palacio de Quetzalpapálotl, na drugim pogrążona we Cytadela wraz ze Świątynią Quetzalcoatla czyli pierzastego węża. Miasto jest ogromne, a oczywiste jest, że odkryty został zaledwie jego ułamek. Jednocześnie przez bramy widzimy maleńkich niczym mrówki ludzi wlewających się na Aleję Umarłych.





Kiedy chcemy zejść, okazuje się, że nie będzie tak łatwo. Otóż, aby zejść, trzeba natychmiast po wejściu na szczyt Piramidy Słońca, od razu zajmować kolejkę do zejścia, która okręca się wzdłuż całego wierzchołka. Paranoja. Nieco zawiedzeni stoimy i po ponad pół godzinie jesteśmy z powrotem na dole. Będąc w Teotihuacan, zwyczajnie trzeba wejść na Piramidę Słońca, dlatego każdy tu wchodzi. Oczywiście to najwyższa budowla, jest bardzo ładna i kształtna, tyle tylko że z niej samej tego nie widać. Lepsze widoki rozpościerają się z Piramidy Księżyca. Aby uciec od tłumów, ruszamy w stronę Cytadeli. To daleki koniec Alei Umarłych i mało kto tam dociera, szczególnie, że na drodze pojawiają się kolejne schody, podejścia, zejścia i odbicia. Żeby było ciekawiej, idziemy nieco na około, przez Patio Czterech Świątyń, eksplorując ruiny znajdujące się po drodze. Tym sposobem jesteśmy zupełnie sami przy kolejnych stanowiskach archeologicznych. Nareszcie możemy nacieszyć się historią na spokojnie. Zatrzymać się, dotknąć, posłuchać, powąchać, pomyśleć w ciszy.





Wracamy w końcu do Alei Umarłych i docieramy do Cytadeli. To ogromny plac otoczony piętnastoma świątyniami. Po środku stoi platforma z centralnym ołtarzem, za którą wznosi się Świątynia Quetzalcoatla czyli pierzastego węża. Przecinamy ogromny plac i wspinamy się na piramidę, aby obejrzeć świątynię. Budowla wygląda jakby wyłaniała się spod kamiennej masy, powracała z innego świata. Jedynie jej część wystaje spod bezkształtnej kamiennej masy. W ściany piramidy powtykane są rzeźby przedstawiające głowy Quetzalcoatla i boga deszczu – Tlaloca. Do tego nieśmiertelne jaguary i przepiękne płaskorzeźby. Zastanawiam się nad sposobem renowacji i jest dla mnie niepojęte jak ze zwykłej kupki kamieni sprzed tysiąca lat można odtworzyć coś tak wspaniałego. Na szczęście od przeszło 30 lat Teotihuacan jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym. Oby napływ ludzi pomagał w pozyskaniu funduszy, a nie przeszkadzał w odkrywaniu tego pięknego świata.





Wracając z Cytadeli postanawiamy jeszcze zahaczyć o muzeum Teotihuacan. Droga prowadzi aleją pomiędzy wysokimi kaktusami organowymi, agawami i suchymi drzewami akacjowymi. Przyjemnie jest móc w końcu schować się przed bezlitośnie prażącym słońcem. Samo muzeum to niewielki budynek przypominający nieco schron. W środku ruszamy w wędrówkę w czasy świetności Teotihuacan. Są tu artefakty pochodzące z miasta, makieta pokazująca jego ogrom i wspaniałość, wreszcie są reprodukcje pozwalające sobie wyobrazić jak miasto wyglądało kiedyś. Otóż wszystkie budowle były pomalowane na kolory od żółtego, przez czerwony aż po niebieski. Większość zachowanych kamiennych ruin to jedynie platformy, na których stały domy. Nawet widząc to trudno objąć to wszystko rozumem. W jaki sposób ludzie byli w stanie stworzyć coś tak pięknego bez użycia specjalistycznych narzędzi?





Tak schodzi nam się niemal cały dzień. Przed powrotem do Puebla, postanawiamy zajechać do miasteczka Teotihuacan i wymienić w banku pieniądze. Po rozpaczliwych poszukiwaniach udaje się znaleźć bank, okazuje się jednak, że jesteśmy o 16:35 a więc pięć minut po zamknięciu banku. Na nic zdaje się pukanie w szybę do pani, która bez żenady zwyczajnie się zwija i znika gdzieś w ciemnych czeluściach kantorka. Wracamy więc do Puebla. Droga jest spokojna i senna, znowu mijamy pola i pastwiska stopniowo różowiejące w zbliżającym się powoli zmierzchu. Niedaleko Puebla, kiedy na horyzoncie skłębione chmury zamieniają się w góry i pojawiają się ni stąd ni zowąd majestatyczne wulkany, trafiamy akurat na przepiękny zachód słońca. Złocisto-miedziana tarcza chowa się za górami a jej ostatnie długie promienie wyskakują zza wierzchołków jakby chciały uciec przed nadciągającą nocą.



Kiedy docieramy do Puebla powoli zapada wieczór. Trafiamy na ten przepiękny moment, kiedy niesamowity róż przepełnia powietrze. W ten krótki czas pomiędzy dniem a nocą. Moment bosko ciepłego światła, kiedy cały świat wydaje się jakiś piękniejszy, jakby przez różowe okulary. Zaglądamy do restauracji meksykańskiej Fonda de Santa Clara (http://www.fondadesantaclara.com/santaclara) i bez reszty pochłania nas atmosfera rodzinnej knajpy. Kolorowe wnętrze to coś pomiędzy festynem a corridą, stoliki pełne wielopokoleniowych rodzin mówią, że zjemy tu dobrze. Rozmawiają, śmieją się, opowiadają coś. Dziadkowie siedzą otoczeni wielkim szacunkiem, dzieciaki bawią się na podłodze obok stołu. To to czego szukaliśmy. Obiecujemy sobie próbować nowe rzeczy, wybieramy więc enchilady w trójkolorowym mole i mixiote czyli mięso długo pieczone w piecu ziemnym. Jest pysznie, jest inaczej, jest doskonale.







Nie wiem co jest lepsze, czy samo jedzenie, czy atmosfera jaka panuje w restauracji. Nie możemy przestać się patrzeć na rodzinę przy pobliskim stole. Fascynujące są te wielopokoleniowe supry, u nas w zasadzie niespotykane. Chłoniemy je razem z pysznym jedzeniem i bosko zimnym piwem. Kiedy kończymy, miasto pochłania już mrok. Przepiękne kolorowe kolonialne kamienice uśmiechają się do nas podświetlone. Powietrze przepełnia wieczorna energia. Miasto żyje, Zocalo wprost kipi latynoskim temperamentem. Z głośników dochodzą dźwięki Marimby, z knajpek słychać brzęk talerzy i sztućców, głośne rozmowy. Panuje wspaniały, radosny gwar. Wszędzie słyszałem, że Meksyk jest taki niebezpieczny, żeby po zmroku broń boże nie wyściubić nosa z hotelu. Tymczasem Puebla jakby właśnie po zmroku ożywało. Całe wibrowało, tryskało niespożytą energią, tańczyło. To jest nasze miejsce. Jesteśmy tu zaledwie drugi dzień a już to wiemy. Zakochaliśmy się w Meksyku.

Wspomnienie z podróży



chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/ameryka-srodkowa/meksyk/
lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

katewisienka 23 sierpnia 2018 21:59 Odpowiedz
Nie wiem co lepsze, oddany klimat Puebla czy brak fotek pokładowego cateringu... w każdym razie aj lajk it!
adamek 4 września 2018 13:43 Odpowiedz
katewisienkaNie wiem co lepsze, oddany klimat Puebla czy brak fotek pokładowego cateringu... w każdym razie aj lajk it!
Dzięki! Lecieliśmy Lufą a tam jedzenie raczej nienajładniejsze, ale kiedy będę leciał Qatarem w biznesie, wrzucę coś specjalnie dla Ciebie ;)