+2
katewisienka 21 lutego 2017 11:14
Po pijackim objeździe Apulii przyszedł czas na Basilicatę. O Materze myślałam od lat, kiedy dorwałam się do bloga Italiabynatalia. Dziewczyna wykonała kawał roboty, a jej opis wykutego w kamieniu miasta był tak sugestywny, że… odpuściłam wizytę. Wydawało mi się, że tam byłam. Włóczyłam się po świecie, co jakiś czas słysząc jednak echa nawoływań z Matery. Aż okazja nadeszła. W październiku wylądowaliśmy w Apulii, a skoro to tak blisko…



… to musiałam stanąć oko w oko z najstarszymi slumsami Europy. Ich historia dobrze mnie zakręciła. Bo Matera to jedno z najstarszych miast świata. Sassi, czyli wykute w skałach dzielnice jaskiń przypominają inne skalne miasta. Różni je tylko jedno. Są adresem, nie skansenem.



Nie będę opisywać z detalami historii miasta, Natalia zrobiła to epicko. W skrócie: Materę „odkryto” w latach 30-tych XX wieku i okrzyknięto największym wstydem Włoch. Okazało się, że w odciętym od świata, wykutym w skałach mieście mieszkają niemal współcześni Flinstonowie. Żyją ze zwierzętami, nie mają wody ani elektryczności. W Bolonii Maserati prezentował samochód wyścigowy, a w Materze ludzie uprawiali czary, chorowali na jaglicę, dezynterię i malarię. Śmiertelność wśród niemowląt wynosiła fifty – fifty. Ogólnie słabo.



Wybuchł skandal, ludziom postanowiono zrobić dobrze i przesiedlić ich tam, gdzie dobrobyt i cywilizacja. Ale nie wyszło. Bo nauczeni żyć blisko tęsknili. Do grot, wspólnych podwórek i sąsiadów. Uciekali więc cichaczem, aż w latach 80-tych władze w końcu zrozumiały, że to nie przejdzie. Wdrożono program zagospodarowania Sassi na nowo. Warunek był jeden: remont. I ludzie wrócili.





Matera dziś to już inna bajka. UNESCO, kawiarenki, Europejska Stolica Kultury 2019. Czapki z głów. Jest kanalizacja, bieżąca woda, i prąd, i turyści. Ale bez przegięć. Jest i autentyzm. W podwórkach stoją Vespy. Na sznurach dosychają pantaloni. W powietrzu czuć mieszaninę obiadów, kawy, wilgoci i historii. Jest klimat. Jest moc. Dla mnie to numer 1 tego wyjazdu.





Ale Basilicata to nie tylko Matera. To rolnictwo i Apeniny, w których szczytach skrywają się podniebne wioski. Takie jak Castelmezzano. Z Matery poturlaliśmy się właśnie tam. Do miejsca zamieszkałego przez blisko tysiąc szczęściarzy zawieszonych między górami, niebem a przepaścią. Oddalonych dziesiątki serpentyn od smogu, haseł do wifi czy polityki. Miejsca, o którym polityka nawiasem mówiąc też nie pamięta. To zresztą problem całego włoskiego południa. A tu dodatkowo trzeba zadbać o drewno i przetwory na zimę, ale jest czas na brydżyka i pytlowanie w bramie.



Z Castelmezzano widać sąsiednią Pietrapertosę. Miasteczka łączy 1,5 – kilometrowa lina. Za 30 euro można przefrunąć nad dzielącą je przepaścią. Okrutnie chciałam pofruwać, ale zrobiło się zbyt późno. Zachód słońca już przebarwiał niebo. Nie tym razem... ale wrócę na pewno, bo góry poprzecinane są siatką szlaków trekkingowych. Już zakupiłam mapy.





Rankiem ruszyliśmy do Neapolu. I klasycznie: ten sam hotel, bazar, zakupy i pizza w tej samej co zawsze Pizzerii Trianon. Wieczorem kobiety, wino, śpiew, czyli skutery, kałuże, tłum, handel na ulicach, obłędne knajpy i korki. Uwielbiam ten neapolitański Meksyk.



W żadnym innym mieście nie czuję się tak u siebie, żadne nie ma takiej energii, takich zabytków i klimatu, ale o Neapolu tyle już napisano, że daruję sobie. Zrobiliśmy zakupy, obejrzeliśmy mecz na mieście i znów wypiliśmy za dużo wina. Klasyka.



Następnego dnia wróciliśmy do Polski. Z krzyżykiem przy haśle Matera na mojej top-liście i chwilowo zaspokojonym apetytem na włoskie południe. Chciałoby się powiedzieć "chwilo trwaj!", ale znam życie. I widziałam już to nowe połączenie do Lamezia...






Dodaj Komentarz